poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Phillips Susan Elizabeth – Natchnienie


To już trzecia książka tej autorki, którą przeczytałam i szczerze mówiąc, mam zamiar sięgnąć po kolejną. Dlaczego? Pewnie dlatego, że jej historie nie są tak przewidywalne, jak większość romansów. Zawsze w którymś momencie (jeśli nie w wielu) Phillips czymś mnie zaskakuje. Jej bohaterowie są bardziej skomplikowani, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, często niosą ze sobą bagaż doświadczeń. Przy tym wszystkim fabuła zawsze toczy się wartko i jest wystarczająco lekka, żebym mogła się przy niej zrelaksować i oderwać od rzeczywistości. I to wszystko mimo tego, iż są to historie współczesne.
W „Natchnieniu” jest wszystko to, o czym wspomniałam powyżej. Główna bohaterka - Molly… cóż jedyne słowo jakie przychodzi mi na jej określenie to… niemożliwa. Niby spokojna i romantyczna, a jednak potrafiła robić naprawdę szalone rzeczy. Przy tym była bardzo wnikliwa i radziła sobie jak tylko potrafiła. A Kevin? Skupiony na karierze, niesamowicie przystojny, a przy tym z trudnym charakterem. Każde z nich ma swoje problemy i tajemnice. Oboje różni, a jednak podobni. Zanim zaczyna ich łączyć prawdziwy związek, wiele musi się wydarzyć.
Już o tym wspominałam w którymś z wcześniejszych postów, ale znowuż powtórzę: fakt, że autorka skupia się również na postaciach pobocznych, dla mnie jest ogromnym atutem. Wątek Lilly bardzo przypadł mi do gustu.
Gorąco polecam wszystkim, którzy szukają lekkiej, niewymagającej, ale za to bardzo wciągającej lektury. Przy książkach tej autorski nie sposób się nudzić.

piątek, 24 sierpnia 2012

Nalini Singh – W objęciach lodu


Przyznam szczerze, że nie miałam szczególnej ochoty czytać akurat o tym bohaterze. Z poprzednich części wydawał mi się mało pociągający. Teraz jednak muszę zwrócić mu honor i stwierdzić, że ta część jest równie interesująca, jak dwie poprzednie, o ile nie bardziej. Byłam tym oczywiście zaskoczona, a nie powinnam, poznałam przecież teksty Nalini Sngh. I tym razem również się nie zawiodłam, wręcz przeciwnie mój apetyt na czytanie o rasie Psi jeszcze się wzmógł.
W tej części było mniej scen erotycznych, co wcale nie było złe. Autorka skupiła się na wielu innych szczegółach. Judd jako strzała i człowiek z lodu urzekł mnie bez reszty. Był szorstki i nieprzystępny, a jednak pod tym dało się wyczuć (właściwie tylko intuicyjnie) jego opiekuńczość i cały arsenał emocji. Brenna natomiast fascynowała mnie ze względu na jej wcześniejsze przeżycia. Podobała mi się jej żelazna wola i rozchwianie emocjonalne, które występowały przemiennie. Relacja głównych bohaterów również bardzo przypadła mi do gustu. Nie była cukierkowa, ale też nie chłodna, może nieco zdystansowana, ale też bardziej dzika i pierwotna (jakkolwiek dziwnie brzmi ta mieszanka). Opierała się na czymś zupełnie innym niż te, które znałyśmy z poprzednich dwóch tomów. No, ale też pierwszy raz to mężczyzna był Psi i to nie byle jakim.
W tej części autorka skupiła się nieco bardziej na samym SnowDancer, co było bardzo interesujące. Można było poznać dokładniej ich strukturę, hierarchię i obyczaje. Może wynikać to z faktu, że nie musiała dzielić treści na świat Psi. Tak czy inaczej polubiłam SnowDancer w równym stopniu, co DarkRiver.
Teraz czekam na kolejny tom i nie, nie sięgnę po angielską wersję, obym wytrwała w tym postanowieniu. Tymczasem zostawiam mały fragment książki poniżej:
Kiedy wyszczerzyła na niego zęby i zaczęła się miotać i wykręcać, wiedział, że jeśli jej nie powstrzyma, to zrobi sobie krzywdę. Zaryzykował i wypuścił jej nadgarstki w tym samym momencie, kiedy objął jej ramiona w silnym uścisku. Jej pazury szarpały jego boki i sweter i przedzierając się przez górne warstwy skóry, zanim unieruchomił ją przy swoim ciele. Jej zęby zatrzymały się na jego arterii. Ale się nie wgryzła.
- Brenna, wrócisz. Jeśli nie, to Enrique wygra.
Czuł krew ściekającą po bokach, ale to zęby Brenny były prawdziwym zagrożeniem. Mógł ją unieszkodliwić – gdyby był gotów ją zranić. A nie był.
- Właśnie w tej chwili wygrywa – powiedział jej. – Robiąc z ciebie skomlącą, drapiącą istotę, którą wszyscy uważają za obłąkaną. – Okrutne słowa, ale tylko one mogły nią wstrząsnąć, obudzić ją. – Tym właśnie jesteś? Złamanym wilkiem? Tym, czym on cię uczynił?
Warcząc, wypuściła z zębów jego tętnicę.
- Zamknij się! – wrzasnęła z palącą wściekłością.
- Dlaczego? Wszystko, co powiedziałem , to prawda. – Wciąż naciskał, choć inni by już przestali. – Wysunęłaś wilcze pazury, masz dziką twarz i podarte ubranie. Wyglądasz jak obłąkana.
Tupnęła bosą stopą o jego but.
- Założę się, że swojej sztuki uwodzenia uczyłeś się tam, gdzie uroku – w gułagu Rady.”  

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Tahereh Mafi – Dotyk Julii


Dotyk Julii to pierwsza część serii. Powiem szczerze, że zabrałam się za tę książkę, bo zaintrygował mnie opis i spodobała mi się okładka. Dodatkowo te poskreślane zdania wyglądały równie intrygująco.
Czytając pierwsze kilkadziesiąt stron, towarzyszyła mi jedna myśl – ależ to dziwne. Tak naprawdę z początku nie wiadomo o co chodzi (jako, że w nocie wydawcy, nie ma nic o okolicznościach, w jakich rozwija się akcja), a tytułowa Julia sprawia wrażenie nieco obłąkanej. Właściwie nie ma się czemu dziwić, skoro przebywa w (bardzo nietypowym, ale jednak) zakładzie psychiatrycznym. Wraz z rozwojem wydarzeń, doszłam do wniosku, że brak informacji o wyżej wspomnianych okolicznościach, było celowym zabiegiem i służył wzbudzeniu ciekawości. Tak więc z każdą kolejną stroną odkrywałam, że ta książka jest genialna i z pewnością niebanalna. Teraz z niecierpliwością oczekuję następnej części.
Urzekła mnie więź Julii z Adamem. Intrygowała mnie obsesja Warnera, który sam w sobie był równie ciekawy. A sama Julia? Autorka pięknie opisała jej przeżycia wewnętrzne, wieczny głód dotyku, pewną niestabilność i przeświadczenie, że jest potworem. A przy tym była również silna, zdeterminowana i potrafiła zachować zimną krew, kiedy sytuacja tego wymagała.  Julia rozwijała się wraz z rozwojem wydarzeń. Akcja z każdą stroną przyspieszała i trzymała w napięciu. W efekcie nie mogę się doczekać, co będzie dalej.
Jestem pewna, że ta pozycja nie wszystkim przypadnie do gustu, ja jednak jestem zachwycona i polecam wszystkim osobom, które lubią niebanalnych bohaterów.
Poniżej zamieszczam mały fragment:

„Strzały wstrząsają powietrzem. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak głośny jest huk broni palnej albo po prostu jak ostry to dźwięk. Teraz przeszywa każdy skrawek mojego ciała. Lodowate zimno przesącza mi się do krwi, kiedy myślę o tym, że nie próbują zabić mnie. Chcą zabić Adama.
Zaczyna mnie dławić nowy rodzaj strachu. Nie mogę pozwolić im go skrzywdzić.
Nie z mojego powodu.
Ale Adam nie może czekać, aż złapię oddech i pozbieram myśli. Podnosi mnie i rzuca się na ukos w kolejną uliczkę ze mną w ramionach.
Biegniemy.
Oddycham.
On krzyczy:
- Złap mnie za szyję! – Puszczam T-shirt, który zaciskałam mu wokół szyi. Jestem tak głupia , że czuję onieśmielenie, kiedy go obejmuję. Poprawia chwyt, unosi mnie wyżej, przyciskając do swojej piersi. Niesie mnie tak, jakbym nic nie ważyła.
Zamykam oczy i opieram policzek na jego szyi.
Strzały rozlegają się gdzieś za nami, ale nawet ja potrafię ocenić po ich dźwięku, że są daleko i że się oddalają. Wygląda na to, że chwilowo ich zgubiliśmy. Nie mogą nas ścigać samochodami, bo Adam unika głównych ulic. Sprawia wrażenie, jakby miał w głowie plan miasta. Jakby dokładnie wiedział, co robi, jakby planował to od bardzo dawna.
Dokładnie 594 wdechy później Adam stawia mnie na ziemi przed ogrodzeniem z drucianej siatki.”

Patricia Simpson – Wieczna Lilia


Nie mam za wiele do napisania o tej książce, ale bardzo przyjemnie się ją czytało. Była idealna na podróż w samolocie. Miło było przeczytać coś z wątkiem paranormalnym, jednocześnie bez udziału istot nadprzyrodzonych. Rzadko spotyka się historie, w których mamy do czynienia z alchemią.
Urzekł mnie główny bohater. Był szarmancki, inteligentny, nieco tajemniczy i zwyczajnie dało się go lubić od samego początku. A główna bohaterka? Choć jest młodą kobietą po przejściach, to jednak silna i twardo stąpająca po ziemi, a przy tym zachowała swoją romantyczną duszę. Jej syn również był niesamowicie sympatyczną postacią i nie użalał się nad sobą, choć mógł mieć do tego powody. Znalazł się tu nawet pewien wątek kryminalny. Jest więc wszystko czego trzeba, żeby czytało się łatwo i przyjemnie. To  coś w sam raz na letnie wieczory, więc  serdecznie polecam.


Susan Elizabeth Phillips – Z miłości


Czytałam tę książkę na urlopie i powiem szczerze, że idealnie nadawała się na wakacje. Była lekka i przyjemna. Często parskałam śmiechem a momentami miałam ochotę uderzyć głową o mur. Utarczki słowne bohaterów były wprost genialne i same w sobie nadawały klimat.
Historia być może nieco przerysowana. Z drugiej jednak strony, wiem (ze źródła, które obraca się właśnie w tym środowisku i w tym mieście, jest więc wiarygodne), że takie rzeczy się zdarzają i to wcale nie tak rzadko.  Historia opowiada o blaknącej aktorce, którą rzucił sławny mąż. Teraz wszyscy się nad nią litują, a ona ma tego serdecznie dość, więc postanawia udawać, że wyszła za mąż i jest niesamowicie szczęśliwa. Pech chce, że owym mężem zostaje jej wróg numer jeden. Brzmi banalnie? Pewnie tak, tyle, że ta historia wcale nie jest aż tak banalna, a bohaterowie są bardziej wielowymiarowi, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Przebieg wydarzeń niejednokrotnie mnie zaskoczył, natomiast fakt, że autorka nie potraktowała po macoszemu pobocznych bohaterów, jest tylko kolejnym atutem.
Czy warto zatem przeczytać tę książkę? Myślę, że tak. Zwłaszcza, jeśli szuka się rozrywki, tudzież chce się złapać namiastkę zakłamania tzw. „wielkiego świata show biznesu”. Dodam tylko, że książka ta jest napisana w zupełnie innym klimacie, niż Arena tej autorki, co nie znaczy, że gorszym – po prostu innym.

Time out


Zwykle jestem zabiegana, ale ostatnio właściwie gonię non stop. I szczerze mówiąc jestem zmęczona, na tyle, że nawet nie chce mi się podzielić odczuciami po przeczytaniu książek. Postaram się poprawić, ale na razie kiepsko mi to wychodzi… Zwłaszcza, że mam na głowie przeprowadzkę, zmianę miejsca pracy, plus nową pracę i jeszcze perspektywę remontu (długoterminowego), bo na razie mam gdzie mieszkać, a to nowe mam zamiar zrobić tak, żebym przez najbliższe 10 lat nie musiała nic w nim robić. Tak czy inaczej, obecnie ulewa mi się oglądaniem parkietów, płytek, mebli i wszelkiego rodzaju sprzętów domowych. Nie mogę się zdecydować na nic konkretnego. Żaden styl w pełni mi nie odpowiada. Albo jest zbyt surowy i chłodny, albo zbyt ozdobny, albo zwyczajnie bez charakteru. Jak zatem mam stworzyć wnętrze, które będzie zarazem nowoczesne i przytulne? Na razie chyba dam sobie z tym spokój.
***
Ostatni weekend był słodko-gorzkim pożegnaniem. Teraz zostają tylko telefony i sporadyczne odwiedziny, bo niektóre odległości są zbyt duże. Już nigdy nie spotkamy się w tym samym gronie w jednym czasie. Cóż… coś się kończy, coś zaczyna, takie właśnie jest życie. Tymczasem wspomnienia z weekendu pozostaną w pamięci, przypłaciłam to dzisiejszym zasypianiem na biurku, ale warto było :)


wtorek, 7 sierpnia 2012

Evangeline Anderson – Deal with the Devil


 Książkę czytałam po angielsku, choć jest gdzieś przetłumaczona na chomiku. Tradycyjnie już mamy do czynienia z wampirami i wilkołakami, aczkolwiek zarówno główna bohaterka, jak i główny bohater mają pewne dysfunkcje. Ona jest niezmienną a on inkubem (o ile dobrze pamiętam). Historia sama w sobie nie ma nic wyjątkowego. On jej proponuje układ na wymianę krwi, nie mówi przy tym całej prawdy. Ona jako osoba złamana, po ciężkich przejściach i  z traumą z dzieciństwa w końcu przyjmuje propozycję i tak zaczyna się romans. Obaj bohaterowie zdobyli jednak moją sympatię, bo w nich akurat można było doszukać się głębi. Dodatkowy atut stanowił brat głównej bohaterki, który okazał się… (nie mam zamiaru zdradzać wszystkiego) i jej rodzinka, której zależało bardziej na pozycji, niż własnej córce. To wszystko tworzy iście patologiczny krajobraz i zdecydowanie jest warte uwagi.
Czy zatem polecam tę książkę? Trudno mi powiedzieć, bo nie jest to szczególnie wyszukana, czy oryginalna historia, ot mocno przeciętna. Jeśli nie ma więc nic bardziej godnego uwagi, to można po nią sięgnąć, w przeciwnym razie zdecydowałabym się na coś innego.

Dorotea De Spirito – Anioł


Na okładce napisano, że powieść została napisana przez siedemnastolatkę. Cóż, to widać. Wpadłam na to jeszcze zanim zobaczyłam okładkę (książkę miałam w PDF bez okładki). Zastanawiam się co napisać, żeby nie było to zbyt krytyczne, biorąc pod uwagę wiek autorki. Czytając ma się wrażenie, że to coś w rodzaju opowieści przeciętnej 17-latki (z typowymi dla tego wieku tekstami, problemami i przeżyciami) poprzerywanej jakimiś głębszymi przemyśleniami. Ale wyglądało to trochę tak, jakby zostały skądś skopiowane. Nie było wrażenia, że to przemyślenia owej 17-latki. Tworzyło więc to dość komiczny efekt. Sama historia jest raczej prosta i przewidywalna. Fakt, że bohaterka była aniołem ( z ubytkiem) a bohater demonem, nie miał tu jakiegoś szczególnego znaczenia. Poza oczywistym faktem, że nie mogą być razem. Gdyby zrobić z nich ludzi i wymyślić inny powód niemożliwego związku, właściwie wyszłoby na to samo. Cały czas pamiętam, że jest to powieść dla młodzieży i to do niej jest kierowana. I choć sama czytałam o wiele ciekawsze i bardziej wielowymiarowe książki z tego gatunku, to jednak jestem pewna, że przeciętnej, niewymagającej nastolatce ta książka pewnie przypadnie do gustu. Bo przecież w tym wieku zainteresowanie chłopakami jest najważniejszą sprawą, a ta książka właśnie to daje. Dorosłym mogłabym to polecić tylko, jeśli chcą sobie przypomnieć jak to jest być nastolatką i myśleć jak nastolatka, to z pewnością pozwoliłoby im lepiej wczuć się w sytuację własnych dzieci :)
A żebym nie była gołosłowna, poniżej wklejam fragment, jednego z tych „głębszych” przemyśleń. Na jego podstawie naprawdę można dopowiedzieć sobie resztę.
„Wstawiłam różę razem z tą pierwszą do małego wazonika na swoim biurku. Jest piękna, bardzo piękna – aż za bardzo. I tak jak wszystkie piękne rzeczy, jeśli nie będziesz uważać, zrobi ci krzywdę.
Róże mają upajający zapach, ale i ostre kolce, gotowe zranić cię do krwi. Słońce daje życie, ale jeśli z nim przesadzisz, poparzysz się. Woda gasi pragnienie i topi, tworzy i niszczy.
Piękne rzeczy robią krzywdę, ale kiedy ich nie ma, odczuwasz ich brak.
Ich przeklęty brak.
Głaszczę płatki kwiatów, uważając, żeby nie dotykać kolców.
Proszę was: nie zwiędnijcie nigdy.”  

Madera - kilka wspomnień z urlopu cz.10 (ostatnia)

Ciekawostki już mi się właściwie wyczerpały, zostało więc tylko kilka osobistych spostrzeżeń i odczuć, które niekoniecznie muszą być sympatyczne :)





Na zdjęciach powyżej widoki z pokojowego balkonu. Jeśli chodzi o samą miejscowość, w której wybrałam hotel… Santa Cruz mnie urzekło swoją kameralnością i spokojem (nie mylić z „tam gdzie diabeł mówi dobranoc”). Naprawdę można było odpocząć. Promenada nad oceanem sprzyjała porannej aktywności fizycznej. Widać było wiele osób uprawiających poranny jogging. Zadbane uliczki i ścieżki zachęcały do spacerów, trudno więc było się nudzić.





Dodatkową atrakcją było lotnisko, które znajdowało się w tej samej miejscowości a od hotelu było oddalone zaledwie o 2 km. Można było do niego dojść promenadą. Mogłoby się wydawać, że samoloty tuż przed lądowaniem będą uciążliwe ze względu na hałas. Nic bardziej mylnego. W nocy nie latały, natomiast w ciągu dnia była to niezwykła atrakcja. Pokonując promenadę można było dotrzeć do miejsca, w którym miało się wrażenie, że maszyna leci prosto na nas. Wrażenie niesamowite. Co do samego lotniska. Zalicza się do 10 najniebezpieczniejszych na świecie. Lądują tam tylko piloci ze specjalną licencją. Lotnisko mieści się na 180 kolumnach wbudowanych w dno morskie. Silne boczne wiatry utrudniają lądowanie. To z pewnością nie była przyjemność, mimo bajecznych widoków w trakcie. Gdybym widziała lądowanie samolotu wcześniej, istnieje szansa że bym stchórzyła. Autentycznie z lądu było widać jak wiatr buja samolotem na boki.




Jeśli chodzi o sam hotel… był naprawdę świetny. Wizualnie cieszył oko, a pokoje były bardzo komfortowe i nowoczesne. Jedzenie naprawdę wyśmienite, a napoje? To był pierwszy hotel, w którym wszystkie napoje były oryginalne z butelek (nawet woda niegazowana). To mi się nie zdarzyło nawet w 5 gwiazdkowych hotelach, a ten miał tylko 4. Jednak to, co tworzyło prawdziwą atmosferę hotelu, to obsługa i kelnerzy. Ci ostatni byli po prostu niemożliwi. Wiecznie uśmiechnięci, zarażali humorem wokół siebie, a przy tym nienatrętni. Chętni do nauki, znali nawet więcej niż podstawowe zwroty po polsku. Angielskiego używali tylko jeśli nie dawali sobie rady z polskim. Poznawali gości, zapamiętywali co, kto zamawia, nie trzeba ich było prosić o dolanie wina. Zawsze wyprzedzali oczekiwania. Znali zwroty nie tylko polskie, słyszałam też francuski, niemiecki i rosyjski. Szkoda tylko, że ludzie właściwie nie zostawiali im napiwków, bo te im się naprawdę należały. Wiele razy spotkałam się z miłą obsługą, ale ta, przeszła moje najśmielsze oczekiwania. To oni tworzyli niesamowitą, swojską atmosferę tego miejsca. Ogromny plus dla menadżera, który czuwał nad wszystkim. To też pierwszy hotel, w którym nigdy nie było bitwy o leżaki przy basenie. Można było iść o dowolnej porze i zawsze znalazło się coś wolnego. Jedyna rzecz, która nie tylko mnie działała na nerwy, to muzyka. Leciał chillout. Z założenia pewnie miał uspokajać gości, mnie denerwował. Ale przecież są różne gusta i upodobania muzyczne.




Żeby nie było tak sielsko, anielsko, teraz mniej przyjemnie. Z przykrością muszę stwierdzić, że momentami było mi wstyd za rodaków. Mam na myśli sporą grupę osób na tzw. wyższym poziomie, czyli biznesmenów wraz z żonami tudzież kochankami. Wydawałoby się, że tacy ludzie potrafią się zachować. Otóż nie, byli najgłośniejsi ze wszystkich gości. Krzyki i rechot na całe gardło był na porządku dziennym. Zwracali na siebie uwagę wszystkich innych gości, ale miałam wrażenie, że o to właśnie chodzi. Z zastosowaniem się do próśb obsługi, również mieli problem. Jeśli ktoś prosi, żeby kolację spożywać w restauracji, a nie przy basenie, to czy trudno się do tego zastosować? Najwyraźniej, bo ci „państwo” wynosili wszystko talerzami zapełnionymi po brzegi, ale o tym żeby po sobie posprzątać, to już nie pamiętali. No bo po co? Przecież obsługa nie ma co robić… Przykro mi się patrzy na coś takiego, bo to wystawia opinię całemu narodowi.





A na koniec spostrzeżenie, które mnie osobiście śmieszy. Byłam na wycieczce, nie było tajemnicą, że jedziemy w góry i będziemy wchodzić do jaskini. I w tych warunkach widzę panią około 55lat (oczywiście z Warszawy, nieomieszkana o tym wspominać na każdym kroku), która ma na sobie wyjściową sukienkę, biały tiulowy szal i buty na obcasie. Widok był iście komiczny, zwłaszcza kiedy próbowała iść po kamienistych ścieżkach, tudzież pozowała do zdjęć. Ja naprawdę wszystko rozumiem, sama uwielbiam szpilki i noszę je właściwie codziennie, ale litości, w górach? Serio? Mój mężczyzna nie ma w zwyczaju komentować cudzego wyglądu, ale tym razem nie mógł pohamować śmiechu, więc coś w tym musi być. Jeśli chciała wywołać sensację wśród wycieczkowiczów, to osiągnęła zamierzony efekt.

Madera - kilka wspomnień z urlopu cz. 9


W ostatnim poście zamieściłam zdjęcia z ogrodu tropikalnego, teraz więc zamieszczam jedno z ogrodu botanicznego. Tylko jedno, bo choć ogród ładny, to jednak dużo ciekawsza była panorama na miasto Funchal, którą można było podziwiać z tego miejsca. Roślinność oczywiście była różnorodna, ale w porównaniu do ogrodu tropikalnego, ten może się schować. Za to tutaj znajdowała się ptaszarnia z kilkoma pawiami i ogromną ilością papug. I te rzeczywiście były przepiękne i dużo bardziej kolorowe niż roślinność w ogrodzie. Znalazły się nawet te mówiące, albo raczej powtarzające zasłyszane dźwięki. Cóż, nasi rodacy zdążyli już nauczyć je niecenzuralnego słowa.


Mówi się, że na Maderze wszystko rośnie większe i piękniejsze. I nie mam pojęcia czy tak jest ze wszystkim, ale jestem skłonna w to uwierzyć, skoro nasz pospolity mlecz pojawia się tam w formie drzewa i to wcale nie małego.


Przyznaję się bez bicia, że nie znam się na kwiatach. Znam tylko te podstawowe, które występują u nas, dlatego też nie podam tu żadnych nazw, no może poza hortensjami, które były niemal wszędzie najczęściej białe i niebieskie, ale widziałam również purpurowe. Większość tych zdjęć wcale nie jest pięknych, pokazuję je tylko dlatego, żeby udokumentować niesamowitą różnorodność gatunków.




Zdecydowana większość tych zdjęć wcale nie pochodzi z ogrodów, a raczej z przypadkowo spotkanych miejsc w czasie podróży. O lasach laurowych pisałam już wcześniej, ale nie wspomniałam, że na Maderze występują również eukaliptusy. Nie ma za to misi Koala (są wybredne i akurat tych gatunków nie jedzą). Eukaliptusy zostały sprowadzone na wyspę i obecnie tak się rozrosły, że są uważane za chwast. Zagrażają lasom laurowym, bo bardzo jałowią ziemię. Maderczycy wycinają eukaliptusy i sprzedają na papier, jako że nie mają bogatej gospodarki, dochody ze sprzedaży stanowią znaczną część przychodów dla wyspy. Mieszkańcy hodują też banany. Portugalczycy złośliwie nazywają Maderę Republiką Bananową. Regionalne banany są dużo mniejsze, słodsze i na skórce mienią się odcieniami srebra. Jadłam je i jeśli ktoś lubi banany, gorąco polecam.






O ile na Maderze różnego rodzaju roślin nie brakuje, o tyle z dzikimi zwierzętami sprawa przedstawia się dużo bardziej ubogo. Na wyspie nie występują żadne większe dzikie zwierzęta. Największe jakie można spotkać to zające. Wygląda więc na to, że Madera jest absolutnie bezpieczna pod tym względem, można śmiało iść w las, nawet nocą :) Można spotkać małe jaszczurki, niektóre turkusowo-szare. Właściwie są one niemal wszędzie. Wygrzewają się na słońcu i buszują w szczelinach między murami z kamienia.


Przepraszam za jakość powyższej fotki (jest straszna, wiem), nie wrzuciłabym jej tutaj ale to jedyna, na której zostało uwiecznione to drzewo. Widziałam je tylko w jednym miejscu, w ogrodzie hospicjum, gdzie nie można było wejść. Podobno to drzewo kwitnie bez przerwy przez cały rok. Jego żywy kolor niemal raził w oczy nawet z daleka. Trochę to przypominało języki ognia, po prostu piękne.




Nikt nie mówił, że kaktusy nie mogą przypominać trąby słonia, więc dlaczego by nie? :D





O czym tu jeszcze napisać… Czy ja już wspominałam jaką dobrą wodę mają na Maderze? Otóż odżywki do włosów są tam zdecydowanie zbędne. Woda w kranie jest tak miękka, że wystarczy zwykły szampon, a włosy lśnią jak po najlepszej odżywce. Oczywiście przyczyniają się do tego lasy laurowe. Nie ma jak siła natury :)






Widząc taką ilość pięknych kwiatów, trudno się dziwić, że sporo osób kupuje nasiona/cebule z nadzieją, że niektóre gatunki uda się wyhodować także u nas. Podobno poza dwoma gatunkami, żadna inna roślina nie potrafi przetrwać w naszym klimacie. Szkoda… ale z drugiej strony, gdybyśmy widzieli je na co dzień, nie zachwycałyby nas tak bardzo.






poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Madera – kilka wspomnień z urlopu cz. 8





Ogród tropikalny na wzgórzu Monte, to miejsce, w którym się zakochałam. Ogród wykupił bogaty Maderczyk (dorobił się w kopalniach złota w Afryce) i udostępnił go do zwiedzania. On sam sprowadził tam między innymi bogatą kolekcję najszlachetniejszych kamieni z całego świata, największą w Europie kolekcję rzeźb afrykańskich i kilkudziesięciu samurajów prosto z Chin (obecnie jest ich tylko 20, bo powódź zniszczyła resztę). Cały ogród mieści się na stromym zboczu, więc jeśli zejdzie się na sam dół, trzeba potem wrócić. Kursowały też elektryczne meleksy, ale co to za frajda jechać, kiedy można się wspinać po dróżkach i schodkach wśród tak pięknej zieleni i tylu gatunków roślin?




 Ogród został podzielony na swego rodzaju podogrody, był np. ogród japoński, a właściwie, aż dwa, był też ogród w stylu romantycznym i inne bliżej nieokreślone, ale kto by tam zwracał uwagę na takie szczegóły. Ja byłam po prostu zachwycona, mogłabym tam siedzieć godzinami i po prostu upajać się widokami. Wiele bym dała, żeby mieć taki zakątek na własność.




W całym ogrodzie była niezliczona ilość roślin. Wiele z nich zostało tu sprowadzonych, np. wsadzono sekwoję, która w momencie wsadzania miała wysokość 3 metrów. Paprocie mają tu formę drzew, takie zwyczajne leśne raczej nie rosną.




Madera jest jednym z nielicznych miejsc na świecie, gdzie można zjeść owoc filodendrona. Tak, to ten sam filodendron, który występuje u nas w doniczkach. Jest tam jeszcze jeden owoc, który potocznie nazywają budyniowym jabłkiem (druga nazwa mi umknęła, przepraszam). Owoc ten można zjeść tylko tam i nigdzie indziej. Nie można go eksportować, ponieważ dojrzewa w ciągu zaledwie jednego dnia i gnije. Trzeba go zjeść w kilka godzin po zerwaniu. Niestety nie znalazłam nigdzie tego owocu, czego żałuję, ale podobno w smaku przypomina właśnie jabłko i budyń waniliowy. Próbowałam za to owocu opuncji i jest całkiem smaczna :)



Było już o owocach, to może wróćmy jeszcze do roślin. Podobno Madera ma tak sprzyjający klimat, że niektóre kwiaty zakwitają kilka razy do roku, a inne nigdy nie przestają kwitnąć. Zdecydowanie potrafię w to uwierzyć. W każdym ogrodzie, nieważne czy jest to ogród, gdzie trzeba zapłacić wstęp, czy ogród w mieście, wszędzie gdzie jest oczko wodne, staw, czy fontanna, zawsze pojawiają się łabędzie i kaczki. Wygląda też na to, że mieszkańcy dbają o te ptaki, bo w tych miejscach są takie mini domki, gdzie ptaki mogą się schować. Mają też dostarczane jedzenie. Te oczka wodne w połączeniu z ptakami, które są tak przyzwyczajone do ludzi, że dają się pogłaskać, tworzy prawdziwie romantyczną scenerię.  
Żałuję tylko, że akurat nad ogrodem unosiły się chmury, przez co te zdjęcia są bardzo ponure. Gdyby były rozjaśnione słońcem, cała sceneria byłaby iście bajkowa.

Madera – kilka wspomnień z urlopu cz. 7


Ten kościółek, to najważniejsze miejsce wszystkich Maderyjczyków. Zawsze 15 sierpnia przybywają tu pielgrzymki z całej wyspy, do cudownej figurki Matki Boskiej. Pielgrzymi te schody pokonują na kolanach, jest ich ponad dwadzieścia. Cóż ja pokonywałam je pieszo i muszę przyznać, że są one dość wysokie. Kościół znajduje się na wzgórzu Monte, w wiosce o tej samej nazwie. Komuś coś mówi ta nazwa? Pewnie wielu osobom, choć przypuszczam, że bardziej kojarzy się z typowymi maderskimi saniami niż z kościołem :)




Zjazd saniami ze wzgórza Monte, to wyjątkowe przeżycie. Nigdzie indziej na świecie nie można przejechać się saniami po asfalcie, gdzie jedynymi hamulcami są dwaj mężczyźni. Jedzie się około 20km/h, 3 km w dół między samochodami. Jazda trwa około pięciu minut, a sanie przy zakrętach często jadą bokiem. Tego się nie da opisać, to trzeba przeżyć. Koszt takiej jazdy to 15 euro od osoby, ale naprawdę warto.









Eira do Serrado to taras panoramiczny z widokiem na górskie przepaście i Dolinę Zakonnic. I tym razem znowu można zauważyć nieco inny krajobraz, bardziej surowy i skalisty. Niestety chmury bardzo utrudniły zobaczenie czegokolwiek, jednak kilka minut cierpliwości i coś tam się wyłoniło. Może nie za wiele, ale jednak. Jeśli chodzi o samą Dolinę Zakonnic, podobno wioska została założona właśnie przez zakonnice, które uciekały z nabrzeża przed rabunkami piratów. Później stała się swoistą przechowalnią dla wszelkiego rodzaju gangsterów, ze względu na trudnodostępne położenie. Teraz jest już tylko atrakcją turystyczną. Dolina Zakonnic słynie z wyrobów z kasztanów. Można tam kupić dosłownie wszystko z kasztanów. Likiery kasztanowe są niesamowicie słodkie, ciastka smakiem przypominają nasze pierniki, pieczone kasztany smakują raczej średnio, są lekko słone i mają bardzo dużą ilość mączki.






Powyżej typowa wioska rybacka Camara do Lobos, ulubione miejsce Winstona Churchilla. Spędził tam trochę czasu i podobno zakochał się w tym miejscu. Widok rzeczywiście jest urokliwy. W tej zatoczce rybacy do tej pory łowią ryby w tradycyjny sposób, na małych łódeczkach i zawsze w nocy. Wspominałam już o typowych trunkach, ale nie wspominałam o rybie, która występuje tylko na Maderze. Mam na myśli „Eszpadę” (nie wiem, jak to się pisze poprawnie). Ryba jest przepyszna i bardzo delikatna. Łowi się ją tylko w nocy z głębokości 1 km. Podobno nikt nigdy nie widział jej żywej, bo w trakcie połowu ciśnienie ją zabija i patroszy. Wiem, nie brzmi to najlepiej, ale warto spróbować. Polecam. Wracając jeszcze do Churchilla, zastanawiam się, jak on wytrzymywał odór, który unosił się nad tą zatoką. Suszono tam ryby i stąd ten bardzo nieprzyjemny zapach. Rybacy w ciągu dnia grają w karty i piją Ponchę. Mój mężczyzna błyskotliwie stwierdził, że oni muszą pić, żeby wytrzymać ten zapach. Przypuszczam, że są tak przyzwyczajeni, że już go nie czują :)