Ciekawostki już mi się właściwie wyczerpały, zostało więc tylko kilka osobistych spostrzeżeń i odczuć, które niekoniecznie muszą być sympatyczne :)
Na zdjęciach powyżej widoki z pokojowego balkonu. Jeśli chodzi o samą miejscowość, w której wybrałam hotel… Santa Cruz mnie urzekło swoją kameralnością i spokojem (nie mylić z „tam gdzie diabeł mówi dobranoc”). Naprawdę można było odpocząć. Promenada nad oceanem sprzyjała porannej aktywności fizycznej. Widać było wiele osób uprawiających poranny jogging. Zadbane uliczki i ścieżki zachęcały do spacerów, trudno więc było się nudzić.
Dodatkową atrakcją było lotnisko, które znajdowało się w tej samej miejscowości a od hotelu było oddalone zaledwie o 2 km. Można było do niego dojść promenadą. Mogłoby się wydawać, że samoloty tuż przed lądowaniem będą uciążliwe ze względu na hałas. Nic bardziej mylnego. W nocy nie latały, natomiast w ciągu dnia była to niezwykła atrakcja. Pokonując promenadę można było dotrzeć do miejsca, w którym miało się wrażenie, że maszyna leci prosto na nas. Wrażenie niesamowite. Co do samego lotniska. Zalicza się do 10 najniebezpieczniejszych na świecie. Lądują tam tylko piloci ze specjalną licencją. Lotnisko mieści się na 180 kolumnach wbudowanych w dno morskie. Silne boczne wiatry utrudniają lądowanie. To z pewnością nie była przyjemność, mimo bajecznych widoków w trakcie. Gdybym widziała lądowanie samolotu wcześniej, istnieje szansa że bym stchórzyła. Autentycznie z lądu było widać jak wiatr buja samolotem na boki.
Jeśli chodzi o sam hotel… był naprawdę świetny. Wizualnie cieszył oko, a pokoje były bardzo komfortowe i nowoczesne. Jedzenie naprawdę wyśmienite, a napoje? To był pierwszy hotel, w którym wszystkie napoje były oryginalne z butelek (nawet woda niegazowana). To mi się nie zdarzyło nawet w 5 gwiazdkowych hotelach, a ten miał tylko 4. Jednak to, co tworzyło prawdziwą atmosferę hotelu, to obsługa i kelnerzy. Ci ostatni byli po prostu niemożliwi. Wiecznie uśmiechnięci, zarażali humorem wokół siebie, a przy tym nienatrętni. Chętni do nauki, znali nawet więcej niż podstawowe zwroty po polsku. Angielskiego używali tylko jeśli nie dawali sobie rady z polskim. Poznawali gości, zapamiętywali co, kto zamawia, nie trzeba ich było prosić o dolanie wina. Zawsze wyprzedzali oczekiwania. Znali zwroty nie tylko polskie, słyszałam też francuski, niemiecki i rosyjski. Szkoda tylko, że ludzie właściwie nie zostawiali im napiwków, bo te im się naprawdę należały. Wiele razy spotkałam się z miłą obsługą, ale ta, przeszła moje najśmielsze oczekiwania. To oni tworzyli niesamowitą, swojską atmosferę tego miejsca. Ogromny plus dla menadżera, który czuwał nad wszystkim. To też pierwszy hotel, w którym nigdy nie było bitwy o leżaki przy basenie. Można było iść o dowolnej porze i zawsze znalazło się coś wolnego. Jedyna rzecz, która nie tylko mnie działała na nerwy, to muzyka. Leciał chillout. Z założenia pewnie miał uspokajać gości, mnie denerwował. Ale przecież są różne gusta i upodobania muzyczne.
Żeby nie było tak sielsko, anielsko, teraz mniej przyjemnie. Z przykrością muszę stwierdzić, że momentami było mi wstyd za rodaków. Mam na myśli sporą grupę osób na tzw. wyższym poziomie, czyli biznesmenów wraz z żonami tudzież kochankami. Wydawałoby się, że tacy ludzie potrafią się zachować. Otóż nie, byli najgłośniejsi ze wszystkich gości. Krzyki i rechot na całe gardło był na porządku dziennym. Zwracali na siebie uwagę wszystkich innych gości, ale miałam wrażenie, że o to właśnie chodzi. Z zastosowaniem się do próśb obsługi, również mieli problem. Jeśli ktoś prosi, żeby kolację spożywać w restauracji, a nie przy basenie, to czy trudno się do tego zastosować? Najwyraźniej, bo ci „państwo” wynosili wszystko talerzami zapełnionymi po brzegi, ale o tym żeby po sobie posprzątać, to już nie pamiętali. No bo po co? Przecież obsługa nie ma co robić… Przykro mi się patrzy na coś takiego, bo to wystawia opinię całemu narodowi.
A na koniec spostrzeżenie, które mnie osobiście śmieszy. Byłam na wycieczce, nie było tajemnicą, że jedziemy w góry i będziemy wchodzić do jaskini. I w tych warunkach widzę panią około 55lat (oczywiście z Warszawy, nieomieszkana o tym wspominać na każdym kroku), która ma na sobie wyjściową sukienkę, biały tiulowy szal i buty na obcasie. Widok był iście komiczny, zwłaszcza kiedy próbowała iść po kamienistych ścieżkach, tudzież pozowała do zdjęć. Ja naprawdę wszystko rozumiem, sama uwielbiam szpilki i noszę je właściwie codziennie, ale litości, w górach? Serio? Mój mężczyzna nie ma w zwyczaju komentować cudzego wyglądu, ale tym razem nie mógł pohamować śmiechu, więc coś w tym musi być. Jeśli chciała wywołać sensację wśród wycieczkowiczów, to osiągnęła zamierzony efekt.